Urodziłem się 30 marca 1960 roku Czerwieńsku k/ Zielonej Góry. Chodź już wtedy mieszkaliśmy przy ulicy Wrocławskiej 12 (dawniej Breslauerstrasse 36) zawsze zastanawiałem się dlaczego moje urodziny wypadły w Czerwieńsku a nie w Zielonej Górze. Mama tłumaczyła, że szpital w ZG był remontowany podczas moich narodzin. Pierwsze dwa lata spędziłem okazuje się w zabytkowym domu, który dość wyczerpująco opisano w portalu uniwersyteckim Zielona. Oto jego krótka historia:
„Przy dzisiejszejul. Wrocławskiej 12(dawniejBreslauerstrasse 36) znajduje się jedna z ciekawszych kamienic naszego miasta z charakterystycznymi motywami winorośli.Pierwotnie w miejscu tej pięknej i okazałej kamienicy znajdowały się dwa niewielkie budynki gospodarcze należące do rodziny Juliusa Helbiga. Budynki spłonęły w 1832 r., a w ich miejscu Helbig wybudował dom. Został on kupiony przez Otto Seemana, który postanowił w 1907 r. przebudować parterowy dom na luksusową willę. Posiadała one ozdobne dekoracje fasad z motywami winorośli oraz atrybutami kowalskimi nawiązującymi do pracy dawnego właściciela (które zachowały się do dzisiaj).Seeman zadbał także, aby wnętrza i wszystko wokół kamienicy nawiązywało do modnego secesyjnego budownictwa. Zdobione balustrady, drzwi, posadzki miały być uzupełnieniem tej pięknej kamienicy. W 1908 r. dodatkowo zatwierdzono projekt bogato zdobionego ogrodzenia bramnego z motywami kwiatowymi otwierającego się do wewnątrz posesji. Został on zrealizowany i widniał na mapach katastralnych. To był majstersztyk sztuki secesyjnej!W latach 30. XX wieku kamienica była tzw. “czynszówką”, a mieszkania, przez spadkobierców Seemana, były wynajmowane sześciu rodzinom.”
Mieszkałem niemal w samym centrum miasta pomiędzy Palmiarnią – Polską Wełną (największy zakład produkcyjny, gdzie pracowała moja mama) i popularnym Deptakiem. Z oczywistych względów z tego okresu nie pamiętam nic, choć na brzuchu została mi pamiątka w postaci małej blizny, która była efektem (tak mówiła mama) mojej zwiększonej ekspresji ruchowej. Podobno też biegałem dość skromnie ubrany i spotkanie z gorącą westfalką musiało zostawić ślady. Moja mama Bronisława z domu Biedroń przywędrowała tutaj, jak to się mówi „za chlebem” z Limanowy a tata Stanisław z okolic Miechowa wtedy województwo krakowskie. Ziemie wyzwolone w tamtym okresie były nadzieją dla młodych na lepszy start. Ojciec przyjął się w Budowlance i jakoś udawało im się wychodzić na prostą. W 1962 roku moja rodzina, czyli starszy brat Zdzisław rocznik 1955, ja i moi rodzice dostali nowe mieszkanie, które mieściło się w budynku przy ul. Konicza 14.
W kwietniu 1962 roku na świat przyszła moja siostra Krystyna. Początkowo życie nasze upływało spokojnie i we względnym dobrobycie. Pamiętam, że w budynku z 15 rodzinami mieliśmy, jako jedni z pierwszych telewizor (był to Szafir).
Zbierali się sąsiedzi u nas by popatrzyć na kroniki filmowe, czy na popularny wtedy teatr sensacji „Kobra”. Sami ukradkiem przez uchylone drzwi oglądaliśmy fragmenty tych seansów. Mieliśmy też radio, które rozbrzmiewało nam w wolnych chwilach wspaniałą muzyką lat 60-tych.
Niestety lata sielanki i spokoju zaczęły przeradzać się w trudne do przezwyciężenia chwile. Ojciec zaczął sięgać po alkohol. Podobno w całej budowlance tak było i niestety dopadło i nas. Kłótnie, bijatyki, płacz, ucieczki z domu stały się naszym udziałem. Mama w chwilach szczególnej agresji ojca zabierała nas do ciotki Wandy, siostry ojca, która mieszkała w okolicach Liceum Ekonomicznego. Mama długo i ciężko pracowała, jako cerowaczka w Polskiej Wełnie.
Często też z braku funduszy zabierała pracę do domu. Z powodu napiętej sytuacji w domu, często emigrowaliśmy do różnych miejsc. Sporo czasu spędziliśmy u babci Anny (z domu Kiwior) w Józefowie koło Chocza, gdzie mieszkała część rodziny ojca.
Trafiłem tez na jakiś czas do Domu Dziecka w Zielonej Górze i muszę przyznać było to dla mnie wydarzenie traumatyczne.
Choć sytuacja i warunki były trudne mama jakimś sobie wiadomym sposobem panowała nad tym, by dać nam szansę normalnego rozwoju i usamodzielnienia się. Było jej ciężko a ona dawała radę. Podziwialiśmy ją za to.Po trzech latach spędzonych w szkole podstawowej nr 10 w wyniku reorganizacji sieci szkolnej przeniesiono mnie do sp 4.
Interesowałem się szczególnie sportem. Byłem reprezentantem szkoły w kilku dyscyplinach. W tamtym czasie już trenowałem piłkę nożną w klubie Zastal, potem Lechia. Trafiłem nawet do reprezentacji województwa juniorów będąc wtedy młodzieżowym zapleczem drugoligowego zespołu z Zielonej Góry.
Większość swojego młodzieńczego czasu spędziłem na boiskach szkolnych i trzepakach, gdzie można było szlifować technikę. Zresztą w tamtych czasach nikt nie zajmował się dziećmi. Nie było placów zabaw, boisk, terenów przeznaczonych do rekreacji. Były jedynie zasikane piaskownice, które częściej odwiedzały zwierzęta niż dzieci. Ulubionym zajęciem młodzieży było chowanie się po piwnicach. Z tego rodziła się patologia i margines społeczny. Jeśli miałbym policzyć ilu moich rówieśników z osiedla wyszło na przysłowiowych „ludzi”, to starczyła by jedna ręka.Tak niestety wyglądała w miastach PRL-wsa rzeczywistość.
Odrobinę kultury i szacunku do ludzi przekazywała nam szkoła, choć i tutaj zdarzały się sceny np dyscyplinowania uczniów przez uderzenia brzeszczotem w rękę. Często leciały klucze na głowę, pstryczki w uszy itp. Tutaj jednak podnosiliśmy swój poziom wiedzy, który otwierał nam świat poza osiedle, poza miasto. Dorastałem. A w raz z tym rosła świadomość i chęć wydostania się z tego osiedlowego marazmu. Moja pani wychowawczyni R. Macur zauważyła pewne zdolności matematyczne i poleciła mojej mamie Liceum Ekonomiczne. Tak trafiłem mając 15 lat do szkoły średniej. Moim kierunkiem zawodowym był transport i spedycja.
cdn