Kiedy powstał zespół Wishbone Ash miałem 9 lat. Z oczywistych względów ten muzyczny czas był mi zupełnie nieznany i obojętny. Dzieci spędzały całe lata przed trzepakiem, który służył jako bramka do „kopanej”. Czasami były to piwnice, innym razem okoliczne lasy. Co prawda miałem swoje domowe lokum na czwartym piętrze, gdzie się wpadało, by coś zjeść i spędzić noc w rodzinnym gronie, ale nie było czegokolwiek, co choć na chwilę zajęłoby moją uwagę. Byłem dzieckiem ulicy i tutaj docierały do mnie pierwsze dźwięki i pierwsze muzyczne komentarze. Tak dorastałem w zupełnej nieświadomości, że gdzieś po drugiej stronie świata rodzi się nowy nurt muzyczny określany jako rock, potem hard rock a w przypadku Andy Powela i Martina i Teda Tunerów (założycieli zespołu) progresywny rock. Kiedyś kolega z osiedla zaprosił mnie na pokaz nowego sprzętu, który rozbrzmiewał już jakiś czas na ulicy i było to zdarzenie dla mnie wyjątkowe. Moim oczom ukazała się wisząca na ścianie Dama Pik (jeden z pierwszych w PRL magnetofonów), z głośników której poleciał Time Pink Floyd. Marzyłem, by mieć taki sprzęt i by móc tak kiedyś zagrać, jak M. Tuner, D. Gilmoore, J.Page. To niesamowite doznanie powraca wielokroć, gdy słyszę takie utwory jak Persefona, Sometime World, czy Everybody Neets a Friend. Zakochałem się w solowych dźwiękach gitary. Marzyłem o kaseciaku i gitarze. W czasach głębokiej komuny taki sprzęt, czy gitara pozostawała jedynie w sferze marzeń. Dorastałem a wraz z tym moja wiedza o dokonaniach muzycznych, które mogłem już odbierać choćby za pośrednictwem Radia Luksemburg, potem Rozgłośni Harcerskiej, czy Trójki. Będąc już studentem miałem za sobą ogromny bagaż muzycznych doświadczeń, które w dużym stopniu ukształtował Piotr Kaczkowski. „Między nocą a dniem” w myślach grałem i tworzyłem swoje własne interpretacje. Nadszedł czas zakupu pierwszego kaseciaka i gitary. Choć komuna nas nie rozpieszczała można było pracując i studiując przeżyć. Powoli spełniało się moje marzenie a z pierwszymi szarpnięciami na własnej gitarze odkrywałem i poznawałem Wishbone Ash. W latach 1970-90 pojawiło się wielu gitarzystów, których solowe wykonania stanowią dziś kanon muzyki tych czasów. Wiele z nich można znaleźć w popularnych audycjach prezentujących Top Wszechczasów. Niestety nie ma tam solówek Wishbone Ash. Szkoda, bo obok ciężkiego brzmienia gitar wiele jest tam nastrojowych ballad, które rozbrzmiewają z niezwykłym stylu wolniutko i delikatnie poruszając wszystkie nasze zmysły. Ten szczególny sposób prezentowania gitarowego riffu, bez szarpania, nadużywania elektronicznych kaczek jest wspaniałym przykładem, jak łączyć muzykę z tym, co nas otacza. Słychać tam wspaniałe brzmienie dwóch gitar prowadzących, które prowadzą ze sobą muzyczną rozmowę. Cichutko i delikatnie dotykając naszych uczuć i wrażeń. Dziś, gdy sam mogę ten nastrój tworzyć posuwając palcami po strunach łatwiej przychodzi mi ocenić wartość muzyczną zespołu. Spełniło się moje marzenie. Zobaczyłem i posłuchałem na żywo podczas koncertu moją ulubioną kapelę i choć sprawność manualna Powela już nie ta, nadal tworzy coś wyjątkowego. Ta wyjątkowość brzmi w moich uszach i niech tak zostanie na wieki…
Suplement – 27.12.2020
Gdy zobaczyłem i usłyszałem Wishbone Ash na żywo (luty 2016 roku) pomyślałem sobie zakończenie kariery zespołu to kwestia kilku miesięcy.
Zobaczyłem Powella, zmęczonego lidera zespołu, który z trudem odgrywa podstawowe i znane powszechnie riffy popularnych ciągle jeszcze utworów. Wiele tych partii przejął inny gitarzysta Muddy Manninen, który grał w grupie do 2017 roku. Niestety z wokalem Powella było jeszcze gorzej, co przyjąłem ze zrozumieniem, gdyż mając blisko 70 lat trudno to robić dobrze. Pomimo kilku niedoskonałości związanych ze starzeniem się zespołu byłem zachwycony udziałem w takim widowisku. Pomyślałem sobie, że pożegnanie z zespołem miałem wspaniałe. Taki znak czasu tego, co już minęło i nigdy już nie powróci…
Któregoś grudniowego, covidowego dnia, przeglądając nowości płytowe zobaczyłem coś, co wbiło mnie w podłogę. Nowa płyta Wishbone Ash – Coat of Arms (luty 2020). Jak to możliwe, że przeoczyłem tak istotną dla mnie premierę nowych nagrań zespołu. Andy Powell postanowił uczcić 50-lecie grupy, które mało miejsce w 2019 roku i zebrał nowy materiał muzyczny. To, co zrobił było niezwykle starannie przygotowane. Jedenaście utworów zawartych na płycie dało nam fanom grupy kolejną dawkę niezwykłych przeżyć. Album rozpoczyna tworzony na użytek rozgłośni radiowych i telewizyjnych singiel „We stand as one”, który nawiązuje do dawnych brzmień pierwszych i najlepszych czterech płyt zespołu.
Ponownie pierwszoplanowe role odgrywają gitary Andy Powella i nowego muzyka zespołu Marka Abrahamsa (w grupie od 2017 roku), których gra dodaje smaku muzycznej uczty. Kolejne utwory, to również nawiązanie do dawnych najlepszych czasów grupy. Na szczególne wyróżnienie zasługuje utwór „It’s Only You I See”, który przypomina dawne balladowe wykonania typu „Persefone”, czy „Everybody Neets a Friend”. Płyta ogólnie ciekawa i dająca ukojenie w tych trudnych do zniesienia czasach. Ma wiele pochlebnych recenzji. A porównując ją z wieloma ostatnimi wykonaniami przysłowiowych dinozaurów muzyki lat 70-tych takich jak Deep Purple, czy Roling Stone, to jest niezwykle inspirujący i ciekawy materiał. Po tylu latach wsłuchiwania się w muzyczne klimaty, album zaskoczył mnie dość pozytywnie, co przychodzi mi coraz trudniej. Dzięki Andy Powell.
P.S. Szczególne podziękowania kieruję również do mojego przyjaciela Maćka, który w istotny sposób sprawił, że trafiłem na tę płytę.
Podkłady muzyczne to ciekawe produkty wykorzystywane, jako akompaniament np. do gitary, które pozwalają wzbogacić każde granie. Utrzymują właściwy rytm i urozmaicają wykonanie […]
Galeria filmów, mp3 i foto. Na tej stronie sprawdzam działanie odtwarzaczy multimedialnych i galerii foto by ulokować gdzieś moje osobiste zbiory, jak […]
Bohemian Rhapsody – to znany utwór zespołu Queen, który stał się motywem przewodnim amerykańsko-brytyjskiego filmu biograficznego w reżyserii Bryana Singera pod tym […]